I znowu to samo. Wydawało mi się, że nareszcie odzyskałam
upragniony spokój, stabilizację i wszystko to, czego dotychczas tak bardzo mi
brakowało. Myślałam, że moja chwiejność definitywnie zniknęła i nigdy, nigdy
nie powróci. Okazało się, że to nie jest aż takie proste. Nie jest łatwo odciąć
się od pulsujących w głowie myśli, które bez względu na punkt wyjścia, za
każdym razem zmierzają wciąż w tym samym kierunku. Mam dość mówienia o tym, jak
jest beznadziejnie, źle, słabo, nie tak, jakbym tego chciała. Nie znoszę tego,
nie chcę tego, ale ciągle znajduje się jakiś powód do narzekania. Tak trudno
jest zrobić krok do przodu, kiedy nie wie się, co czeka za rogiem. Tak trudno
uwierzyć, że ma się w sobie moc do kolosalnych zmian, kiedy ciągłe próby,
okazują się bezskuteczne. Tak trudno zrezygnować z tego, co wydaje się być
powietrzem. Boję się. Dlaczego wciąż muszę walczyć ze sobą? Przecież nie mam
żadnych szans! Tak bardzo chciałabym wygrać tę wojnę, bo kilka wygranych, to
nadal zbyt mało… Co z tego, że jednego
dnia niemalże udaje mi się wyciszyć szumiące radio wewnętrznego głosu,
zmuszającego do robienia niedorzeczności, kiedy chwilę później łatwo poddaje
się temu szatańskiemu kuszeniu. Gdzie jest lekarstwo? Gdybym tylko wiedziała w
jakim kierunku powinnam zmierzać, by je zdobyć, nie zawahałabym się ani chwili,
nawet jeśli w tej perspektywie byłyby tysiące mil do pokonania na wskroś
morskiej pustyni wypełnionej zabójczymi minami. Do tej pory czekałam na
antidotum, które spadnie z nieba. Może wiosenny deszcz mógłby zmyć ze mnie
chłód tych wszystkich dni? Nie wiem, nie wiem. Nie wiem już czy to jest mądre.
Nie. Jestem przekonana, że nie ma w tym nic mądrego. To wszystko jest jak słaba
książka, której autor zrobił sobie laleczki voodoo i sprawdza ile są w stanie
znieść. Szkoda tylko, że nie przewidział konsekwencji. Teraz marionetka boi się
wykonać najmniejszy ruch, żeby nie zaburzyć przestrzennej struktury
otaczającego ją powietrza…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz