Coraz dobitniej uzmysławiam sobie, że miejsce, które nazywam
domem, jest nim tylko z nazwy. Jest, bo jest. Jest, bo innego nie mam, bo nie
mam innego miejsca, gdzie mogłabym zawsze wrócić i nikt by się temu nie dziwił.
Tu spędziłam ponad 15 lat mojego życia i to właśnie tu ciągle wracam. W sumie
to nawet nie wiem dlaczego… Bo muszę? Z sentymentu? Bo chcę? Bo tego
potrzebuję? Bo tęsknię? Pewnie wszystko składa się na właściwą odpowiedź, ale
ostatnio coraz bardziej czuję, że to nie to. Nie jest to kwestia znudzenia,
znużenia czy nieprzezwyciężona chęć postępu tylko coś z goła odmiennego. Coś,
co nieustannie doskwiera, bo mimo tego, że posiadam owy dom, to z każdym dniem
czuję, jakby był coraz mniej mój, że mnie jest w nim coraz mniej, że nie
znajduję w nim tego, czego potrzebuję. Moje serce chce zmierzać w innym
kierunku, ale nie może się ruszyć, nie może znaleźć siły, która napędziłaby
jego bieg. Jakoś tak trudno znieść myśl, że nie ma się swojego kąta w tym
ogromnym wszechświecie, gdzie znalazłoby się bezpieczeństwo, ciepło, spokój i
ukojenie po dniu pełnym wielu dobrych chwil i równie wielu rozczarowań. To
dziwne, kiedy czuję się obco pośród ścian, które znam od dziecka, które zdawały
się niegdyś niezniszczalne jak baśniowe zamki, a ja byłam wtedy księżniczką,
która w kryształowych pantofelkach i rozwianych włosach, przechadzała się każdego
dnia z takim samym zachwytem malującym się w rozmarzonych oczach. Ale teraz
mnie tu nie ma. Choć moja materialna część zdaje się tu tkwić, to cała reszta
jest gdzie indziej, daleko i nie chce wracać. Wiem, że nie umiem być tu
szczęśliwa. A czy człowiekowi potrzeba czegoś innego? Nie. Szczęście to
wszystko. Tak banalne w swej definicji, tak skomplikowane w swej złożoności, tak
trudne do zdobycia. Dziś czuję, że pełnię szczęścia zdobędę dopiero wtedy, gdy
zbuduję swój dom oparty na miłości fundamencie. Nie chcę planować nic więcej,
nie chcę chcieć niczego ponad to, bo to wystarczająco wymagające i trudne do
osiągnięcia, a wiadomo, że bez solidnego fundamentu nie ma mowy o solidnej
konstrukcji pozostałych elementów i nie trzeba być architektem, żeby mieć tego
pełną świadomość. Zaczynam przekopywać się przez sterty minionych klęsk, złości,
upadków, by odgruzować miejsce na przyszłe fundamenty i ogrzewające ognisko. Czy
uda mi się je rozpalić? Czy będzie mi to dane? Chyba lepiej nie znać
przyszłości, bo ze świadomością, iż tlący się płomyk nadziei nie wyda plonu,
nawet nie pomyślałabym o tak niepewnej inwestycji. Teraz pertraktując z urzędnikami, czekam na balansowanie z
obciążeniem hipotetycznym na barkach wraz z wciąż nieznanym mi konstruktorem, który gotowy będzie rozpocząć budowę życia.