sobota, 13 kwietnia 2013

Ciążąca hipoteka szczęścia



Coraz dobitniej uzmysławiam sobie, że miejsce, które nazywam domem, jest nim tylko z nazwy. Jest, bo jest. Jest, bo innego nie mam, bo nie mam innego miejsca, gdzie mogłabym zawsze wrócić i nikt by się temu nie dziwił. Tu spędziłam ponad 15 lat mojego życia i to właśnie tu ciągle wracam. W sumie to nawet nie wiem dlaczego… Bo muszę? Z sentymentu? Bo chcę? Bo tego potrzebuję? Bo tęsknię? Pewnie wszystko składa się na właściwą odpowiedź, ale ostatnio coraz bardziej czuję, że to nie to. Nie jest to kwestia znudzenia, znużenia czy nieprzezwyciężona chęć postępu tylko coś z goła odmiennego. Coś, co nieustannie doskwiera, bo mimo tego, że posiadam owy dom, to z każdym dniem czuję, jakby był coraz mniej mój, że mnie jest w nim coraz mniej, że nie znajduję w nim tego, czego potrzebuję. Moje serce chce zmierzać w innym kierunku, ale nie może się ruszyć, nie może znaleźć siły, która napędziłaby jego bieg. Jakoś tak trudno znieść myśl, że nie ma się swojego kąta w tym ogromnym wszechświecie, gdzie znalazłoby się bezpieczeństwo, ciepło, spokój i ukojenie po dniu pełnym wielu dobrych chwil i równie wielu rozczarowań. To dziwne, kiedy czuję się obco pośród ścian, które znam od dziecka, które zdawały się niegdyś niezniszczalne jak baśniowe zamki, a ja byłam wtedy księżniczką, która w kryształowych pantofelkach i rozwianych włosach, przechadzała się każdego dnia z takim samym zachwytem malującym się w rozmarzonych oczach. Ale teraz mnie tu nie ma. Choć moja materialna część zdaje się tu tkwić, to cała reszta jest gdzie indziej, daleko i nie chce wracać. Wiem, że nie umiem być tu szczęśliwa. A czy człowiekowi potrzeba czegoś innego? Nie. Szczęście to wszystko. Tak banalne w swej definicji, tak skomplikowane w swej złożoności, tak trudne do zdobycia. Dziś czuję, że pełnię szczęścia zdobędę dopiero wtedy, gdy zbuduję swój dom oparty na miłości fundamencie. Nie chcę planować nic więcej, nie chcę chcieć niczego ponad to, bo to wystarczająco wymagające i trudne do osiągnięcia, a wiadomo, że bez solidnego fundamentu nie ma mowy o solidnej konstrukcji pozostałych elementów i nie trzeba być architektem, żeby mieć tego pełną świadomość. Zaczynam przekopywać się przez sterty minionych klęsk, złości, upadków, by odgruzować miejsce na przyszłe fundamenty i ogrzewające ognisko. Czy uda mi się je rozpalić? Czy będzie mi to dane? Chyba lepiej nie znać przyszłości, bo ze świadomością, iż tlący się płomyk nadziei nie wyda plonu, nawet nie pomyślałabym o tak niepewnej inwestycji. Teraz pertraktując z urzędnikami, czekam na balansowanie z obciążeniem hipotetycznym na barkach wraz z wciąż nieznanym mi konstruktorem, który gotowy będzie rozpocząć budowę życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz